niedziela, 15 czerwca 2014

    5
A więc podsumowując mamy mnóstwo pytań i żadnej odpowiedzi. Jest napisane że użyje czarownicy. Jeśli tak to kto to? - spytała Paris na głos. Może była płytka i zakochana w sobie, ale miała trzeźwy umysł i była przydatna. - Ja na serio pytam. Też nie wierzę w takie rzeczy. Ale ona ma zamiar użyć czarownicy z sierocińca. Niech ta która nią jest niech odpowie, może jest jeszcze szansa by ją ustrzec przed spotkaniem.
"Za późno" pomyślała Kaliope. Jeśli jest taka niebezpieczna jak mówią lepiej jej nie rozjuszyć.
I pozostaje jeszcze kwestia przysięgi. Siedziała więc cicho jak polna mysz.
- Nikt, naprawdę? - ciągnęła Paris. - Dobrze, a więc trzeba będzie spytać ludzi spoza Ruchu Oporu.
-Chwileczkę. - Wszyscy usłyszeli pewny siebie głos z końca pokoju chłopców. - Ja nie wiem czy jestem czarownicą , ale zwykła też nie jestem.
To była Rosalie. Średniego wzrostu chuda dziewczyna z płomiennorudymi włosami. Miała na sobie bluzkę na krótki rękawek z czarną marynarką i ołówkową spódnicą. Nie miała ani grama piegów na twarzy i była całkiem ładna.
-Powiedz nam. - poprosiła Paris.
Kaliope omiotła wzrokiem cały pokój aż jej oczy skierowały się na Rosalie. Wszyscy patrzyli się na nią i nikt nie zauważył że Kaliope pod pokrywą zaskoczenia i zainteresowania miotały się sprzeczne emocje. Ale była zadowolona względem jednego. Wszyscy uwierzyli że to Rozalie, a nie ona, jest czarownicą. Dobrze. Nie będą jej podejrzewać.
-Czasami słyszę głosy bliskich, zmarłych już osób. Myślę że jestem medium.
-To możliwe. - Odpowiedziała szybko Kaliope, próbując zabrać głos. Zawsze była głośna na zebraniach, więc starała się zachowywać normalnie nie zwracając na siebie uwagi.
-Tak, może o ciebie chodzi. - zastanowiła się na głos Katherine. Siedziała obok Matta i opierała się na jego ramieniu. Zarówno on jak i ona wyglądali na zmęczonych, ale w pełni przytomnych.
-Czyli wiemy tylko to. Myślę że to może być koniec zebrania prawda, Katherine? - spytała Paris.
-Tak możemy już kończyć - odpowiedziała Katherine.
-Świetnie - powiedziała Kaliope. Spojrzała na zegarek. Wczoraj Elizabeth ostrzegła ją o której godzinie ma się znów z nią spotkać. Było wpół do drugiej. Kaliope spojrzała na swoją torbę ze świecami i tym podobnymi.
-Muszę już iść - oświadczyła Kaliope i nie czekając na odpowiedź Katherine wyszła.
                                                                           5                                                                               -Spóźniłaś się - powiedziała Elizabeth.
-Wiem - odpowiedziała. Nie będzie udawać że nie jest wystraszona. Bo była. Ale zawsze była też pewna siebie.
I w tym momencie zobaczyła coś szamocącego się za plecami Elizabeth. Coś albo ktoś. Próbowała się przesunąć aby zobaczyć więcej, ale 'była czarownica' ciągle próbowała zasłonić jej widok.
- A dokąd to? - powiedziała.
Kaliope spojrzała na nią i spróbowała ją ominąć. Kiedy znalazła się po jej prawej, Elizabeth  wyciągnęła sztylet przystawiając go do krtani dziewczyny.
- Jeszcze jeden krok, a poderżnę Ci gardło.
Ale nagłe Kaliope wszystko zrozumiała.
- Nie zrobisz tego - powiedziała prawie się śmiejąc. - Nie zrobisz tego ponieważ sama nie jesteś
w stanie zrobić tego rytuału, nie masz mocy.
-Skąd wiesz ? - spytała Elizabeth, wściekła.
-List od brata Gregory' ego. Powiedź mi, znajdujemy się na arenie śmierci?
Elizabeth patrzyła na nią, ale wzrok miała nieobecny.
-Tak - powiedziała w końcu. - Kiedyś to miejsce miało władzę i potęgę. Bali się go wszyscy ludzie na tych ziemiach. To tu najgorsi przestępcy byli skazywani na śmierć, król przekazywał ich czarownicom, które w rytuałach potępienia zamykały im drogę do nieba.
-A potem? - spytała Kaliope?
-Potem? Potem zabijały. A teraz to tylko zarośnięta polana. - Odpowiedziała Elizabeth z dziwnym wyrazem oczu, jakby masakra, którą przed chwiłą opisała była najlepszym cudem potępieńczym na ziemi.
- Jesteś szalona - powiedziała Kaliope. Nie mogła uwierzyć że takie okropieństwa działy się na ziemi na której właśnie stoi. Chciała po prostu zgiąć się w pół i zwymiotować.
-Możliwe - Elizabeth stała się na powrót sarkastyczną, ale i twardo stojącą na ziemi wersją siebie.
-A więc po co tu jestem? - spytała się Kaliope. Miała wrażenie że Elizabeth się po prostu nią bawi. Jak kot który najpierw goni mysz, a potem ją zjada.
Ale Elizabeth posłała jej tylko tajemniczy uśmiech. Po czym odwróciła się i zaczęła iść w stronę szamocącego się cienia. Dała jej znak, żeby się zbliżyła.
-Pewnie zobaczyłaś już naszego gościa, John Stewart, we własnej osobie.
-Brat Gregorego?
-Dokładnie - coraz weselsza Elizabeth zaczęła ją doprowadzać do szaleństwa (połowicznie do strachu).
-I co zrobimy? - na to pytanie Elizabeth nie odpowiedziała. Nawet się nie uśmiechnęła.
-Elizabeth? ... Elizabeth!
Jednak ona tylko złapała Johna za kark i z niebywałą siła pociągnęła go w stronę jednej
z kamiennych mis stojących na polanie ('Arenie Śmierci' jak to sobie zaznaczyła w myślach Kaliope).
-Chcesz wiedzieć co robimy? - spytała Elizabeth stalowym głosem i żądzą mordu w oczach.
-Tak - odpowiedziała Kaliope dobitnie.
-Daj mi swoją rękę.
Kaliope z wachaniem wystawiła ją przed siebie. Kolejny sztylet, tym razem runiczny, zabłyszczał w ręku Elizabeth. Błyskawicznie zrobiła nacięcie na przedramieniu dziewczyny.
-Tylko to sobie czymś przewiąż. Nie chcemy byś się tu wykrwawiła - gdy to powiedziała ostatnie zdanie ociekało sarkazmem.
-Potrzebna Ci jest moja krew?
-Tylko ta na norzu.
I kiedy Elizabeth przyłożyła noż do szyi tego męszczyzny Kaliope zdała sobie sprawę z tego go co przed chwilą zrobiła.
Magia odebrała to tak, jakby to ona poderrzneła mu gardło.
-Co ty zrobiłaś? - spytała Kaliope łamiącym się głosem.
-Zabiłam go - opowiedziała Elizabeth tonem którym Kaliope oznaczyłaby jako obojętny. - Całe szczęście że wpadłam na pomysł z tą twoją krwią, inaczej ty musiałabyś go zabić.
Podsunęła ciało Johna tak, by krew z jego szyi skapywała prosto do misy. Ledwo co spadły dwie  czy trzy krople jego krwi a z niej wystrzeliły szkarłatne płomienie. Łagodnie osunęły się na trawę by z nową zażartością wzbić się na jakieś dwa metry wysokości. Przez około dwie sekundy płonęły jak na ognisku, a potem zaczęły zapalać się w lini prostej celując dokładnie w połowę długości między pozostałymi dwoma misami. Zatrzymały się w połowie i znikły.
-Mogę już iść? - spytała Kaliope. Chciała jak najszybciej opuścić to miejsce.
-Tak. Idź już - odpowiedziała Elizabeth ciągle patrząc gdzie dokładnie wygasły płomienie. Kaliope odwróciła się na pięcie i biegła ile sił w nogach. Po drodze usłyszała jeszcze triumfalny śmiech Elizabeth. "Niech to się z kończy. Niech to się skończy" myślała.
Niestety, to był dopiero początek.

#################################################################################
Jeśli ktokolwiek to czyta, to przepraszam za nieobecność. Brak weny i w ogóle. Mam zapasowy rozdział więc wstawię go jakby ktoś skomentował tego posta